(cz.3) Jak zamiast trzech nocy spędzić w samochodzie trzy miesiące?

W poprzednich postach opisałam jak zaczęła się nasza podróż i jak z przygodami dotarliśmy na ukraińską granicę, gdzie o 4 nad ranem zmuszeni byliśmy zawrócić. Co było dalej…?

Za nami była nieprzespana noc, a przed nami wciąż ponad tysiąc kilometrów do przejechania. Co prawda ja w czasie przygód na (prawie) Ukrainie większość czasu drzemałam, ale Milek nawet nie zmrużył oka. A niedługo trzeba było jechać dalej… Zatem padła decyzja, że zatrzymujemy się żeby przespać kilka godzin, zregenerować siły i przygotować się do kolejnych dni w podróży.

Niestety był luty. Na dworze około -8 stopni, a my jako nocleg mieliśmy w okolicy tylko stację benzynową. Muszę zacząć od tego, że my wcale nie zakładaliśmy z góry, że będziemy mieszkać w samochodzie. Planowaliśmy rozejrzeć się na miejscu i wynająć na te trzy miesiące jakiś pokój. Wiedzieliśmy też, że na trasie będą czekały nas co najmniej dwa noclegi, ale przewidywaliśmy, że jeśli znajdziemy jakiś tani hostel, to pewnie zapłacimy, żeby nie zamarznąć 😉 Oczywiście los miał dla nas inne plany.



Tamtej nocy nie zastanawialiśmy się wiele. Wleźliśmy w śpiwory, zakopaliśmy pod kołdrą, naciągnęliśmy czapki na uszy i poszliśmy spać. O dziwo, nie zamarzliśmy! 😀 Noc była całkiem znośna, mimo znacznego mrozu. Okazało się też, że nasze wyposażenie było zupełnie wystarczające – rano na śniadanko pyszna owsianka i herbatka ugotowana w garnku przykrytym patelnią (tak, zapomnieliśmy przykrywki…😂 ), obok stacja benzynowa z łazienką… Żyć, nie umierać!



Cała dalsza podróż przebiegła bez zakłóceń, oprócz jednego incydentu. Było zimno, a krajobraz przeważnie szaro-bury, więc nie robiliśmy dodatkowych postojów – mieliśmy raczej nadzieję jak najszybciej dotrzeć do celu. Dlatego całą drogę siedziałam z nosem w GPSie żeby broń boże nie zgubić trasy. Nagle, gdzieś w środku Węgier coś zaczęło być Nie Tak. Było już ciemno, ale chcieliśmy jeszcze wykorzystać resztkę czasu na przejechanie dalszych kilkudziesięciu kilometrów. Problem był taki, że nagle z często uczęszczanej, oświetlonej drogi wjechaliśmy na wąską, ciemną dróżkę między polami. Spojrzałam na GPSa z nieufnością, ale trasa się zgadzała. Na mapie widać było dość grubą linię drogi, która sugerowała, że to po czym właśnie jechaliśmy NIE BYŁO polną drogą. Pojechaliśmy dalej.



Na mapie przed nami widniała niebieska linia przecinająca naszą Nie Polną Drogę. Spodziewając się mostu całkiem pewni siebie przejechaliśmy kolejnych sto metrów dzielących nas od przeszkody. Jednak, o dziwo, mostu nie było. Wyszliśmy z naszego wehikułu by zbadać sprawę, co utrudniały otaczające nas egipskie ciemności. Minęliśmy szlaban. Przed nami płynęła niewzruszenie czarna wzburzona rzeka, która wcale nie zamierzała przepuścić nas na drugi brzeg. Nie było wyjścia, trzeba było zawrócić i szukać innej drogi…

Przed odjazdem podeszliśmy jeszcze do starej blaszanej chatki stojącej nieopodal. Na ścianie okazała się wisieć ledwo widoczna karta informacyjna – oczywiście po węgiersku. Chwila z translatorem w telefonie pomogła nam dowiedzieć się, że w danym miejscu kursuje prom. Ale moglibyśmy czekać na niego aż do wiosny! 😉

Gdy dojechaliśmy do Bułgarii rzeczywiście spędziliśmy sporo czasu szukając miejsca do zamieszkania. Rozważaliśmy nawet dogadanie się z właścicielem jednego z hosteli w sprawie wynajęcia pokoju na dłużej po obniżonej cenie. I pewnie właśnie tam byśmy przez tych kilka miesięcy mieszkali – w małym ciemnym pokoiku z łazienką, internetem i dostępem do kuchni – gdyby nie ta pierwsza noc przy ukraińskiej granicy…. Bo wiecie co? Pomyśleliśmy sobie wtedy: „jak daliśmy radę spędzić noc w samochodzie przy -8 stopniach, to już wszystko w nim przetrwamy!”

I tak już zostało… 🙂

Komentarze

Popularne posty